Mieszkańcy Katowic, którzy się stali nimi w wyniku różnych burz dziejowych, w miarę upływy lat wrastali korzeniami w tę ziemię. W miarę jak stabilizowało się ich życie, bogacili się, kupowali mieszkania, budowali domy. Wszystko to, aby na stałe związać się z tym regionem. Dzieci, które urodziły się z tych rodziców chodziły do szkół, bawiły się na podwórkach, zwanych tu placami, razem z dziećmi, których rodzice i ich dziadowie od zawsze związani byli z tą ziemią. Ci pierwsi polubili i nawet na stałe włączyli do swojego repertuaru kulinarnego rolady z modrą kapustą. Ci drudzy zaczęli tolerować na swoich stołach, nawet je lubić, gołąbki i pierogi. Zadzierżgnęły się przyjaźnie, sympatie, małżeństwa. Jedni i drudzy zaczęli siebie rozumieć i szanować. Życie biegło jakimś tam, ustalonym przez władze i warunki, torem. Jedni drugim przestali zazdrościć ich lepszego życia i wszystko, bądź prawie wszystko, zaczęło być cacy.
Przychodził jednak taki dzień, kiedy Ślązacy byli zdecydowanie górą. W dniu tym Gorole zawistnie spoglądali na Ślązaków i mimo wspólnych wypraw w to jedno miejsce, najważniejsze tego dnia dla żyjących, zazdrościli im! Przedmiotem zazdrości były groby przodków.
Starsi Gorole mieli wyryte w pamięci groby dziadków czy rodziców pozostawione za Bugiem, nad Niemnem czy nad Dniestrem. Rozpacz i zazdrość ich potęgowała niemoc, bo nie mieli żadnych szans, aby przekroczyć granicę Imperium i zapalić ogienek na grobie swoich bliskich. Wielu z nich nie miało pojęcia, czy ojciec ich leży piaskach katyńskich, czy w wiecznej zmarzlinie na Kołymie. Nie mieli odwagi pomyśleć o tym, czy po pogromie wołyńskim wszystkie kości ich krewnych leżą razem.
Trochę w lepszej sytuacji znaleźli się ci Ślązacy, którzy stali się nimi po przyjeździe z Galicji Zachodniej czy Kielecczyzny. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych nie funkcjonowała komunikacja publiczna na tyle dobrze, aby wybrać się w podróż na groby właśnie w tym dniu. Jednak im pozostawała nadzieja, że kiedyś, na pewno już niedługo, wsiądą w wygodny pociąg pospieszny lub autobus i bez przeszkód, szybko dojadą na groby.
Ale święto świętem i tego dnia obowiązkiem chrześcijańskim jest dać dowód pamięci o zmarłych. We Wszystkich
Świętych, a nawet w Dzień Zaduszny wszyscy ci, którzy nie mieli tu grobów, szli na cmentarze i myśleli o tym, komu by tu zapalić to światełko pamięci. Szukali grobu, którego nikt nie odwiedził tego dnia, a może nawet tego roku i dłużej. Nie trzeba było długo szukać. Kiedy znaleźli, wtedy, najczęściej na zarośniętym zielskiem grobie, zapłonęło światełko emanujące ciepłem i dobrem. Nikt nie patrzył, czy jest to polski, czy niemiecki, czy jakiś inny grób. Ważne było to, że tego dnia nie było nieoświetlonej mogiły.
Później, po latach, kiedy Śląsk, zaczął wyludniać się, bo można było zarobić o wiele więcej w Niemczech i tam żyć spokojnie, zmieniło się wiele na cmentarzach tego świątecznego dnia. Zrobiło się trochę luźniej, więcej odwiedzających groby było w wieku starszym, zaś na grobach pojawiły się nowego typu znicze. Do tej pory zapalano na cmentarzu zwykłe świece, które nie bardzo chciały się palić na wietrze, albo znicze gipsowe, potwornie kopcące i bardzo drogie. Luksusem były również kopcące, szklane znicze we wszystkich kolorach z przewagą żółtego. Znicze te paliły się krótko, wydzielały do atmosfery tyle toksyn, co elektrownia Łagisza w ciągu roku. Na dodatek te szklane pękały, rozlewając na płytę nagrobką ciekłą
stearynę. Na niektórych grobach zapalano niemieckie znicze. Wszystkie w czerwonym kolorze. Na dodatek znicze te paliły się przez wiele godzin i nie kopciły. Wtedy od razu można było poznać, kto ma krewnych w Enerefie.
Światełko pamięci, które zapalamy tego dnia na grobach naszych bliskich niech podzielone będzie również na groby tych, których już inni zapomnieli, na groby tych, do których nikt nie może przyjechać oraz na groby tych, których bliskich nie nauczono pamiętać!
A pamięć o nas to nasza nieśmiertelność. A pamięć o nas to nasza nieśmiertelność.